
Powiem więcej: do rzadkości należą książki,
które powodują u mnie takie elipsy emocjonalne jak powieść Sally
Franson. Uważałam, że pomysł osadzenia fabuły powieści w
środowisku szeroko pojętej reklamy, pokazanie tego świata od
wewnątrz, świata który kojarzy się dla wielu z korporacyjnym
pędem, wielkimi pieniędzmi i rywalizacją opartą o zasady, które
niekoniecznie można nazwać fair
play, jest....
świetny.
Bo czy nie lubimy zaglądać za kurtynę? Czyż nie kusi nas to, co
mało znane, hermetycznie zamknięte, a przez to tajemnicze... Mnie
kusi. Tym chętniej sięgnęłam po lekturę Sally Franson
„(...) zdradzającą kulisy świata, do którego każdy z nas
chciałby zajrzeć”.
Byłam ciekawa i spragniona poznania mechanizmów i zasad rynku
reklamy.
Moim
przewodnikiem po tym świecie miała być panna Casey Pendergast,
główna bohaterka powieści Franson, dyrektor kreatywna w agencji
People's Republic wspinająca się z impetem po kolejnych szczeblach
kariery zawodowej. To właśnie jej Celeste Winter – szefowa i
założycielka People's Republic, powierza zadanie tworzenia nowej
gałęzi reklamy – Nanü,
tj. „pośrednictwo
ofert współpracy z klientem korporacyjnym dla ostatnich,
niewykorzystanych twórczych influencerów”. Brzmi
niezwykle branżowo... W uproszczeniu zaś Casey Pendergast zostaje
szefową działu reklamy angażującego pisarzy do współpracy przy
kampaniach reklamowych. I tu w zasadzie zaczyna się cała
historia... Casey wydawała się być stworzona do tego zadania:
uparta, bezkompromisowa, pracowita, oddana, zaangażowana...
Niekoniecznie reprezentująca te cechy w ich pozytywnym odcieniu...
To, co jednak czasem wydaje się być idealne, nie zawsze jest takie
faktycznie. Praca w Nanü
okazuje się być bowiem przełomową w karierze Casey. Posądzona o
romans z jednym z klientów agencji, staje się ofiarą hejtu w
mediach społecznościowych. Jak sama przyznaje: „(...)
chociaż piętnowanie, trollowanie i mieszanie kobiet z błotem było
wszechobecne, przejmowałam się nim w ten sam sposób, co sierotami
w Rumunii – w teorii. To było coś, co przydarzało się innym
kobietom, innym ludziom, i choć było bardzo niefortunne, niewiele
miało wspólnego ze mną”. Coś,
co wydawało się być dla niej tylko teoretyczne, odległe, jej nie
dotyczące, staje się rzeczywiste i jak najbardziej boleśnie
odczuwalne. Casey Pendergast, dotychczas poważana i doceniana
wschodząca gwiazda reklamy, traci wszystko co ważne: pracę,
miłość, przyjaciół... Staje się szarą eminencją zmagającą
się z nienawiścią, poniżeniem i depresją. I tym razem jednak
miłość i przyjaźń okazują się być ponad... Casey po tak
bolesnym i traumatycznym doświadczeniu, przy wsparciu osób jej
bliskich, odkrywa siebie na nowo. Dokonuje przewartościowania tego,
co niszczące, a co budujące, co potrzebne, a co zbędne, co cenne,
a co warte poświęcenia by zostać wiernym samemu sobie...
I
w tym miejscu na chwilę skupię swą uwagę nad kwestią redakcji
książki. Rzadko w recenzjach zatrzymuję się nad tym
zagadnieniem. Tym
razem jednak muszę wypunktować bardzo słabą korektę tekstu.
Efektem tego są dosyć częste literówki i powtórzenia. Miałam
wręcz wrażenie, ze trzymam w ręku egzemplarz powieści przed jego
korektą. O ile ich niewielka ilość nie jest dla mnie specjalnym
problemem rzutującym na ocenę książki, o tyle w przypadku
powieści Sally Franson ich znaczna liczba przeszkadzała w lekturze,
była momentami wręcz irytująca, wprowadzała znaczny dyskomfort
czytelniczy. Taki dyskomfort może dla wielu odbiorców wprowadzać
jeszcze inny element... Influencerzy, trollowanie,
branding-rebranding, tweetowanie... Specyficzny, branżowy język...
Dla osób mniej zorientowanych w języku mediów społecznościowych,
słabiej znających „mowę” internetu, może być on nieco
kłopotliwy... Mając na uwadze, iż powieść przeznaczona jest dla
szerszej grupy czytelniczej (chyba takie było wspólne założenie
autorki i wydawcy..), celowym wydaje się być w takich wypadkach
zamieszczenie w książce skróconego słowniczka wyrazów trudnych.
Ułatwiłby on z pewnością zrozumienie treści, a przez to i samej
fabuły...
Jest więc powieść Sally Franson powieścią jak
najbardziej współczesną, wpisującą się w naszą codzienność,
czy też może bardziej codzienność nasto.... i
dwudziestokilkulatków - najliczniejszego grona bywalców
przestrzeni wirtualnej... Przemyca ona jednak również pewne
wartości pierwotne. Przypomina bowiem o starej zasadzie, że „nie
wszystko złoto, co się świeci...”. Bo czy po lekturze
powieści, po tym upragnionym zajrzeniu do tego „wielkiego”
świata brandów, marek, kampanii reklamowych, świata mediów
społecznościowych... nadal trudną jest odpowiedź na pytanie,
„(...) czy chcielibyśmy zostać w nim na dłużej?”.
Pozostaje mieć nadzieję, że zwłaszcza ci nasto.... i
dwudziestokilkulatkowie spragnieni życia w tym nowoczesnym świecie,
będą znali właściwą odpowiedź.
Serdecznie dziękuję Wydawnictwu Znak za przekazanie egzemplarza książki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz