Przyznam
szczerze, że rzadko zasiadam do pisania recenzji książki
natychmiast (no prawie...) po jej przeczytaniu. W moim odczuciu
książka musi w nas, naszych umysłach, naszych sercach pożyć
swoim życiem. Musi być „przetrawiona”, przemyślana, niekiedy
rozłożona na czynniki pierwsze... Tym razem jednak zdarzył się
wyjątek od reguły. Choć biorąc pod uwagę gatunek literacki,
którego reprezentantem jest „Do trzech razy śmierć”
Alka Rogozińskiego,
odpowiedniejszym wyrażeniem byłby „precedens” (?), „ewenement”
(?), „odstępstwo” (?). Brzmi to być może nieco pompatycznie,
ale zważywszy na moje zaskoczenie lekturą, bardziej adekwatnie.
Fabuła książki nie jest być może skomplikowana,
zawiła, zmuszająca do przypomnienie sobie (lub przestudiowania na
potrzeby lektury) praw i zasad logiki. Ot, mamy trzy zabójstwa
i detektywa-amatora (detektyw-amator?), który wespół z dość
oryginalnym zespołem (między innymi boyem hotelowym) podejmuje się
rozwiązania zagadki kryminalnej, dekonspiracji mordercy i
zapobieżenia dalszym morderstwom. A wszystko to „na własną
rękę”, prawie na złość policji, ale ku zadowoleniu czytelnika.